niedziela, 4 grudnia 2016

2/3-12

Gdańsk.
Plac przed dworcem zalewały fale oślepiającego słońca i duszącego, suchego powietrza.
Przedwojenna kostka brukowa, ułożona w promienisty wzór, mieniła się jak brokatem pirytowych żył zatopionych w granicie.

Niski, ceglany budynek dworca dawał wilgotny i zimny cień arkadami przykrytymi dachem z poczerniałej od sadzy dachówkami.
Drewniane ławeczki, kolumny i futryny dzwi i okien, ociekały starą, zieloną farbą olejną na której ktoś bardzo szpetnie i beznamiętnie próbował żółtą farbą podkreślić detal drewnianych ornamentów.
Czując się dziwnie nieswojo, pożegnałem znajomych ze studiów, którzy współną paczką postanowili się wybrać gdzieś pociągiem. Smutek i zazdrość ochłodziły mnie do tego stopnia, że nie miałem ochoty chwili dłużej stać na dworcu, patrząc się w schody prowadzące do podziemnej stacji.
Całość przypomniała mi, jak kiedyś wygłupiając się, mój ojciec rozciął sobie brzuch.

Postanowiłem skorzystać z pięknej, wakacyjnej pogody tego poranka i wybrałem się tramwajem do Oliwy.
Drewniany wagonik z szarym, ocynkowanym daszkiem podjechał, i z lekkim zgrzytem, zatrzymał się w wyznaczonym miejscu.
Wypolerowane, czerwone drzwi z szybą otworzyły się, a po samorozkładających się schodkach zszedł przeciętnej postury mężczyzna przed czterdziestką wachlujący twarz swoją czapką.
Ciemno-bordowe spodnie z żółtymi lampasami trzymały szelki, z których widać było tylko miedziane zapięcia przy pasie. Czarna kamizelka opinała wilgotną od potu, ciemno-piaskową koszulę.
Bordowa czapka z czarnym, skórzanym daszkiem wylądowała w końcu na zaczesanych w lewo, gęstych, kasztanowych włosach. Na wysokim czole zagościł blady cień spadający ku zmęczonym blaskiem porannego słońca piwnym oczom. Gładko ogolona twarz zwróciła się w moją stronę, a przede mną pojawiła się dłoń oczekująca zapłaty za podróż, na którą złożyłem opłatę składkającą się z dziwnej, siedmiokątnej monety o nominale "25". Rewers monety zdobił koziorożec z zawiniętym ogonem, patrzący w lewą stronę.
Odebrałem seledynowy, kartonowy bilet z nadrukowanym czerwonym tuszem numerem seryjnym i udałem się na jedno z wolnych miejsc w środku wagonika.
Lakierowana podłoga świeciła się w słońcu czerwono-bursztynową barwą, uwypuklając piękne, gęste słoje drzewa.
Ciężko opadłem na ławeczkę z listewek, słysząc skrzypnięcie oparcia.
Okno, duża tafla szkła opuszczona do połowy wysokości ramy zakończona miedzianą listwą z prostym zamkiem, była tak samo czysta i błyszcząca jak reszta tramwaju.

Wagonik ruszył i po chwili sunął miarowym tempem po wypolerowanych od kół szynach.
Niebo jasne, zabielone przez słoneczny blask chowało się za horyzontem na którym kłębiły się białe kępy chmur. Poszarpane obłoki z sinym, fioletowo-rudawym, ale bardzo bladym, cieniem stawały się większe z każdą sekundą wpatrywania się w nie. Imersję tę przerywały krzaki, drzewa i pojedyńcze budynki.

Linia torów szła wysokim nasypem biegnącym na szczycie wysokiego wału przykrytego kocem soczyście zielonej trawy z dekoracyjnie rozsypanymi białymi i żółtymi kwiatami.
Po lewej stronie, w dole, w głębokim wąwozie, szumiała i mieniła się szeroka rzeka, której drugi brzeg podchodził prawie pionową ściąną gęstych drzew i krzaków. Po prawej zaś stronie, również w dole, ciągnął się między alejkami młodych drzew pas brukowanej drogi po której, klekocząc, podróżowały małe, czarne i błyszczące dorożki.

W końcu krajobraz wyrównał się, a tramwaj wjechał w tunel znajdujący się u spodu wielkiego, wysokiego na 3 piętra budynku pokrytego żółtym tynkiem.
Ów budynek ciągnął się niczym fasada muru zamkowego miejscami zaatakowany przez wijące pnącza winorośli. W kilku miejscach, spod wykruszonego tynku, wystawała surowa, blada cegła.

Tramwaj wjechał na dziedziniec tego dziwnego budynku objeżdżając okrągłą fontannę z wysokim na dwa metry filarem na którego szczycie cherubiny i delfiny pluły wodą w dół.
Kilka osób wysiadło, ktoś wsiadł, a po chwili tramwaj ruszył dalej, pokonując szeroką bramę i wtaczając się na podobnie żółty most w neogotyckim stylu.
Krajobraz zniknął kilkadziesiąt metrów w dole, a na końcu mostu, około kilometr dalej, majaczyła się kolejna wysoka, otynkowana ściana.
Zbliżając się do niej mogłem tym razem przyjżeć się jak ten budynek jest zwieńczony: na wysokości trzeciego piętra zaczynała się bardzo stroma płaszczyzna dachu. Spalone słonecznym żarem dachówki ciągnęły się przez wysokość dwóch kolejnych pięter, czasem ustępując wąskim ale wysokim oknom,

Wjechałem w kolejną bramę. Absolutny brak światła oślepił mnie tak samo, jakbym spojrzał się w sam środek Słońca.

Najpierw poczułem hamowanie, a po chwili zacząłem dostrzegać stację na której zatrzymał się tramwaj. Podszedł do mnie kontroler biletów i bez słowa pokierował moją osobę sztywnymi gestami w stronę wyjścia. Wysiadając ścieła mnie wzrokiem napuszona i pulchna pani w szerokiej, wielowarstwowej sukni z połyskującego, szlachetnie niebieskiego materiału. Dopiero teraz zrozumiałem o co chodzi- byłem ubrany w halówki, wysokie, frottowe skarpety, dżinsy ręcznie przerobione na szorty, z powiewającymi białymi frędzlami, podkoszulek bez ramiączek w wielkie, biało czerwone poziome pasy, lekką koszulę w jasnym, kremowym kolorze z białą kratą i słomiany kapelusz. Poczułem na plecach podskakujący plecak, który chwyciłem mocno za ramionczka i rezolutnie poszedłem w kierunku ulicy, mijając zawilgocone, zarośnięte krzakami fasady kamienic z zabitymi deskami oknami.
Przy niektórych frontach i drzwiach pnąły się ku górze wysokie, przystrzyżone krzaki białego bzu.

Stawiałem szerokie kroki po pofalowanym od korzeni chodniku.

Moją dosyć pogodną przechadzkę zmąciła nagła rewelacja na temat mojego otoczenia, która poruszyła mnie dogłębnie.
Fasady, ornamenty, wszelkie nawet najdrobniejsze detale tych opuszczonych kamienic zdobiły typowo satanistyczne wzory: kozły, koziorożce, fauny, pół-ludzie, bestie skrzydlate i rogate, kobiety z poucinanymi kończynami i poodwracane krzyże.

Zabudowa zmieniała się.
Z wysokich betonowo ceglanych kamienic stojących ramię w ramię, pozostały betonowe płoty lub słupy. Pojawiła się dzika roślinność, wysoka trawa, a budynki stanowiły teraz niskie, drewniane domki podcieniowe, kruszgankowe, z bogatym kaszubskim lub rosyjskim ornamentem (pomijając, oczywiście, ciągle obecne symbole satanistyczne).

Zatrzymałem się na opuszczonym, zarośniętym rondzie tramwajowym.
Podniosłem głowę i zobaczyłem opuszczony kościół. Zniszczone, betonowe schody porośnięte były mchem i trawą, wejście zabite deskami, w fasadzie było miejsce na wpuszczony, wielki krzyż, który o dziwo, wisiał normalnie, ale widać było na dole miejsce na ramiona, jakby przedtem wisiał tam odwrócony krucyfiks.

Na wysokim na półtorej metra, omszonym murku siedziała dziewczyna w triumfalnej pozie, opalająca twarz w ciepłym słońcu. Wspierała się na prawej ręcę, lewą opierając delikatnie na zadartym kolanie lewej nogi. Zgrabne ciało chowało się pod luźną koszulką i szortami dżinsowymi. Nogi, mimo ciepłej pogody, ukrywała pod gęstymi, czarnymi rajstopami. Stopy w schodzonych, żółtych trampkach z różową podeszwą.
Miała prostę, gęste, brązowe włosy do ramion i równie prosto wystrzyżoną grzywkę. Na głowie spoczywała opaska z kocimi uszami, a w moją stroną spoglądałą para bursztynowych oczu umieszczonych na marmurowo lśniącej, bladej twarzy okraszonej zawadiackim uśmiechem niepokornej gówniary.

Poprawiła swoją pozycję, wciągając drugą nogę na rant murku, przytuliła nogi rękoma spinając dłonie, położyła lewy policzek na kolnach i nie tracąc irytująco zadziornego charakteru zagadała do mnie:

-Kiedyś, działy siętutaj różne rzeczy, jedni wygrywali, drudzy przegrywali - badała moją reakcję kontynuując swój mały wywód - teraz nic się tutaj nie dzieje. Przeważnie nic.

Jej głos był dosyć przyjemny ale jakby zdarty, dokładnie artykulowała każdą głoskę i ciągle patrzyła się w moją stronę.

-Mieszkasz tutaj? -zapytałem zdejmując plecak i siadając na schodach, od razu przysiadła się przyklejając do mojego ramienia.
-Bywam. Moj dom jest kawałek stąd, przychodzę sobie powygrzewać na słońcu jak mały kociaczek.
-Myhym -burknąłem przygryzając górną wargę. Rzuciłem okiem co mam wewnątrz mojego, jak się okazało, czerwonego plecaka: typowy prowiant czyli kanapki, termos i jabłko. Poczęstowałem dziewczynę, która niespecjalnie próbowała ukryć, że jest głodna.
Połknęła dwie kanapki praktycznie na "raz" i oparła swoją głowę na moim ramieniu obejmując mnie.
-Wiesz że teraz będzie dobrze? -odsunąłem się od niej spoglądając na nią, nie mając pojęcia o czym mówi.
-Poważnie! Spójrz na niebo, nic na nim nie ma, czego nie powinno być na niebie! Może faktycznie, nie ma na nim ptaków, owadów też nie specjalnie, ale nie masz też ani jednego myśliwca, bombowca, nie masz nic! -kiwnęła głową, zgadzając się sama ze sobą.
-Widzisz, to przed tym uciekałeś. Ty, ja, wszyscy. Spójrz jak teraz jest ładnie, jak cicho. Nie ma nikogo.
-A tramwaj? Widziałem tam ludzi. I na dworcu też. I jakaś niesympatyczna baba tutaj wsiadała przecież.
-Tak -powiedziała sama wyciągając kolejną kanapkę z plecaka- ale tutaj nie ma nikogo. Mogę nawet zdjąć kocie uszka jak ich nie lubisz.

Spojrzałem się w górę, w nieskończenie błękitne niebo, odetchnąłem ciężko i czując jak dziewczyna wtula się w moje lewe ramie i je kolejną kanapkę uśmiechnąłem się sam do siebie:
-Może być, pogoda jest całkiem fajna i atmosfera miła.


*koniec snu*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz