niedziela, 4 grudnia 2016

2/3-12

Gdańsk.
Plac przed dworcem zalewały fale oślepiającego słońca i duszącego, suchego powietrza.
Przedwojenna kostka brukowa, ułożona w promienisty wzór, mieniła się jak brokatem pirytowych żył zatopionych w granicie.

Niski, ceglany budynek dworca dawał wilgotny i zimny cień arkadami przykrytymi dachem z poczerniałej od sadzy dachówkami.
Drewniane ławeczki, kolumny i futryny dzwi i okien, ociekały starą, zieloną farbą olejną na której ktoś bardzo szpetnie i beznamiętnie próbował żółtą farbą podkreślić detal drewnianych ornamentów.
Czując się dziwnie nieswojo, pożegnałem znajomych ze studiów, którzy współną paczką postanowili się wybrać gdzieś pociągiem. Smutek i zazdrość ochłodziły mnie do tego stopnia, że nie miałem ochoty chwili dłużej stać na dworcu, patrząc się w schody prowadzące do podziemnej stacji.
Całość przypomniała mi, jak kiedyś wygłupiając się, mój ojciec rozciął sobie brzuch.

Postanowiłem skorzystać z pięknej, wakacyjnej pogody tego poranka i wybrałem się tramwajem do Oliwy.
Drewniany wagonik z szarym, ocynkowanym daszkiem podjechał, i z lekkim zgrzytem, zatrzymał się w wyznaczonym miejscu.
Wypolerowane, czerwone drzwi z szybą otworzyły się, a po samorozkładających się schodkach zszedł przeciętnej postury mężczyzna przed czterdziestką wachlujący twarz swoją czapką.
Ciemno-bordowe spodnie z żółtymi lampasami trzymały szelki, z których widać było tylko miedziane zapięcia przy pasie. Czarna kamizelka opinała wilgotną od potu, ciemno-piaskową koszulę.
Bordowa czapka z czarnym, skórzanym daszkiem wylądowała w końcu na zaczesanych w lewo, gęstych, kasztanowych włosach. Na wysokim czole zagościł blady cień spadający ku zmęczonym blaskiem porannego słońca piwnym oczom. Gładko ogolona twarz zwróciła się w moją stronę, a przede mną pojawiła się dłoń oczekująca zapłaty za podróż, na którą złożyłem opłatę składkającą się z dziwnej, siedmiokątnej monety o nominale "25". Rewers monety zdobił koziorożec z zawiniętym ogonem, patrzący w lewą stronę.
Odebrałem seledynowy, kartonowy bilet z nadrukowanym czerwonym tuszem numerem seryjnym i udałem się na jedno z wolnych miejsc w środku wagonika.
Lakierowana podłoga świeciła się w słońcu czerwono-bursztynową barwą, uwypuklając piękne, gęste słoje drzewa.
Ciężko opadłem na ławeczkę z listewek, słysząc skrzypnięcie oparcia.
Okno, duża tafla szkła opuszczona do połowy wysokości ramy zakończona miedzianą listwą z prostym zamkiem, była tak samo czysta i błyszcząca jak reszta tramwaju.

Wagonik ruszył i po chwili sunął miarowym tempem po wypolerowanych od kół szynach.
Niebo jasne, zabielone przez słoneczny blask chowało się za horyzontem na którym kłębiły się białe kępy chmur. Poszarpane obłoki z sinym, fioletowo-rudawym, ale bardzo bladym, cieniem stawały się większe z każdą sekundą wpatrywania się w nie. Imersję tę przerywały krzaki, drzewa i pojedyńcze budynki.

Linia torów szła wysokim nasypem biegnącym na szczycie wysokiego wału przykrytego kocem soczyście zielonej trawy z dekoracyjnie rozsypanymi białymi i żółtymi kwiatami.
Po lewej stronie, w dole, w głębokim wąwozie, szumiała i mieniła się szeroka rzeka, której drugi brzeg podchodził prawie pionową ściąną gęstych drzew i krzaków. Po prawej zaś stronie, również w dole, ciągnął się między alejkami młodych drzew pas brukowanej drogi po której, klekocząc, podróżowały małe, czarne i błyszczące dorożki.

W końcu krajobraz wyrównał się, a tramwaj wjechał w tunel znajdujący się u spodu wielkiego, wysokiego na 3 piętra budynku pokrytego żółtym tynkiem.
Ów budynek ciągnął się niczym fasada muru zamkowego miejscami zaatakowany przez wijące pnącza winorośli. W kilku miejscach, spod wykruszonego tynku, wystawała surowa, blada cegła.

Tramwaj wjechał na dziedziniec tego dziwnego budynku objeżdżając okrągłą fontannę z wysokim na dwa metry filarem na którego szczycie cherubiny i delfiny pluły wodą w dół.
Kilka osób wysiadło, ktoś wsiadł, a po chwili tramwaj ruszył dalej, pokonując szeroką bramę i wtaczając się na podobnie żółty most w neogotyckim stylu.
Krajobraz zniknął kilkadziesiąt metrów w dole, a na końcu mostu, około kilometr dalej, majaczyła się kolejna wysoka, otynkowana ściana.
Zbliżając się do niej mogłem tym razem przyjżeć się jak ten budynek jest zwieńczony: na wysokości trzeciego piętra zaczynała się bardzo stroma płaszczyzna dachu. Spalone słonecznym żarem dachówki ciągnęły się przez wysokość dwóch kolejnych pięter, czasem ustępując wąskim ale wysokim oknom,

Wjechałem w kolejną bramę. Absolutny brak światła oślepił mnie tak samo, jakbym spojrzał się w sam środek Słońca.

Najpierw poczułem hamowanie, a po chwili zacząłem dostrzegać stację na której zatrzymał się tramwaj. Podszedł do mnie kontroler biletów i bez słowa pokierował moją osobę sztywnymi gestami w stronę wyjścia. Wysiadając ścieła mnie wzrokiem napuszona i pulchna pani w szerokiej, wielowarstwowej sukni z połyskującego, szlachetnie niebieskiego materiału. Dopiero teraz zrozumiałem o co chodzi- byłem ubrany w halówki, wysokie, frottowe skarpety, dżinsy ręcznie przerobione na szorty, z powiewającymi białymi frędzlami, podkoszulek bez ramiączek w wielkie, biało czerwone poziome pasy, lekką koszulę w jasnym, kremowym kolorze z białą kratą i słomiany kapelusz. Poczułem na plecach podskakujący plecak, który chwyciłem mocno za ramionczka i rezolutnie poszedłem w kierunku ulicy, mijając zawilgocone, zarośnięte krzakami fasady kamienic z zabitymi deskami oknami.
Przy niektórych frontach i drzwiach pnąły się ku górze wysokie, przystrzyżone krzaki białego bzu.

Stawiałem szerokie kroki po pofalowanym od korzeni chodniku.

Moją dosyć pogodną przechadzkę zmąciła nagła rewelacja na temat mojego otoczenia, która poruszyła mnie dogłębnie.
Fasady, ornamenty, wszelkie nawet najdrobniejsze detale tych opuszczonych kamienic zdobiły typowo satanistyczne wzory: kozły, koziorożce, fauny, pół-ludzie, bestie skrzydlate i rogate, kobiety z poucinanymi kończynami i poodwracane krzyże.

Zabudowa zmieniała się.
Z wysokich betonowo ceglanych kamienic stojących ramię w ramię, pozostały betonowe płoty lub słupy. Pojawiła się dzika roślinność, wysoka trawa, a budynki stanowiły teraz niskie, drewniane domki podcieniowe, kruszgankowe, z bogatym kaszubskim lub rosyjskim ornamentem (pomijając, oczywiście, ciągle obecne symbole satanistyczne).

Zatrzymałem się na opuszczonym, zarośniętym rondzie tramwajowym.
Podniosłem głowę i zobaczyłem opuszczony kościół. Zniszczone, betonowe schody porośnięte były mchem i trawą, wejście zabite deskami, w fasadzie było miejsce na wpuszczony, wielki krzyż, który o dziwo, wisiał normalnie, ale widać było na dole miejsce na ramiona, jakby przedtem wisiał tam odwrócony krucyfiks.

Na wysokim na półtorej metra, omszonym murku siedziała dziewczyna w triumfalnej pozie, opalająca twarz w ciepłym słońcu. Wspierała się na prawej ręcę, lewą opierając delikatnie na zadartym kolanie lewej nogi. Zgrabne ciało chowało się pod luźną koszulką i szortami dżinsowymi. Nogi, mimo ciepłej pogody, ukrywała pod gęstymi, czarnymi rajstopami. Stopy w schodzonych, żółtych trampkach z różową podeszwą.
Miała prostę, gęste, brązowe włosy do ramion i równie prosto wystrzyżoną grzywkę. Na głowie spoczywała opaska z kocimi uszami, a w moją stroną spoglądałą para bursztynowych oczu umieszczonych na marmurowo lśniącej, bladej twarzy okraszonej zawadiackim uśmiechem niepokornej gówniary.

Poprawiła swoją pozycję, wciągając drugą nogę na rant murku, przytuliła nogi rękoma spinając dłonie, położyła lewy policzek na kolnach i nie tracąc irytująco zadziornego charakteru zagadała do mnie:

-Kiedyś, działy siętutaj różne rzeczy, jedni wygrywali, drudzy przegrywali - badała moją reakcję kontynuując swój mały wywód - teraz nic się tutaj nie dzieje. Przeważnie nic.

Jej głos był dosyć przyjemny ale jakby zdarty, dokładnie artykulowała każdą głoskę i ciągle patrzyła się w moją stronę.

-Mieszkasz tutaj? -zapytałem zdejmując plecak i siadając na schodach, od razu przysiadła się przyklejając do mojego ramienia.
-Bywam. Moj dom jest kawałek stąd, przychodzę sobie powygrzewać na słońcu jak mały kociaczek.
-Myhym -burknąłem przygryzając górną wargę. Rzuciłem okiem co mam wewnątrz mojego, jak się okazało, czerwonego plecaka: typowy prowiant czyli kanapki, termos i jabłko. Poczęstowałem dziewczynę, która niespecjalnie próbowała ukryć, że jest głodna.
Połknęła dwie kanapki praktycznie na "raz" i oparła swoją głowę na moim ramieniu obejmując mnie.
-Wiesz że teraz będzie dobrze? -odsunąłem się od niej spoglądając na nią, nie mając pojęcia o czym mówi.
-Poważnie! Spójrz na niebo, nic na nim nie ma, czego nie powinno być na niebie! Może faktycznie, nie ma na nim ptaków, owadów też nie specjalnie, ale nie masz też ani jednego myśliwca, bombowca, nie masz nic! -kiwnęła głową, zgadzając się sama ze sobą.
-Widzisz, to przed tym uciekałeś. Ty, ja, wszyscy. Spójrz jak teraz jest ładnie, jak cicho. Nie ma nikogo.
-A tramwaj? Widziałem tam ludzi. I na dworcu też. I jakaś niesympatyczna baba tutaj wsiadała przecież.
-Tak -powiedziała sama wyciągając kolejną kanapkę z plecaka- ale tutaj nie ma nikogo. Mogę nawet zdjąć kocie uszka jak ich nie lubisz.

Spojrzałem się w górę, w nieskończenie błękitne niebo, odetchnąłem ciężko i czując jak dziewczyna wtula się w moje lewe ramie i je kolejną kanapkę uśmiechnąłem się sam do siebie:
-Może być, pogoda jest całkiem fajna i atmosfera miła.


*koniec snu*

poniedziałek, 4 stycznia 2016

3/4-1-16

Ciepły dzień tonął w białej, gęstej zawiesinie mgły, która jak mleko w esencji herbacianej, chciwymi szponamy fraktali próła gdzieś w niewiadomym kierunku.
Żwirkowa szosa oddzielała dwa domy; po lewej: czarny, piętrowy dworek z deski z podcieniowym gankiem, po prawej: niski, seledynowy, bogato zdobiony domek drewniany w stylu syberyjskim.
Keith Richards wbił widelec w talerz, na którym odparowywał kawał wygotowanej szynki. Rozejrzał się z obrzydzeniem po pokoju. Jego zasuszona, wisząca morda archaicznego ćpuna wyłoniła się spod szaro-brunatnych, tłustych pukli związanych purpurową, mokrą od potu apaszką.
Pokój urządzony był w stylu biednego Paryża ery najgorszej dekadencji.
Na jasnych bukowych deskach stały puste butelki po winie, w kącie jakaś donica z mumią kwiatu, na środku metalowy stolik ze szklanym blatem i ratanowe krzesło, na którym spoczywał muzyk.
Ściany obskurne, z popękanym tynkiem na którego powierzchni z pod łuszczącej się seledynowej farby przebijała jeszcze starsza żółta emulsja ścienna, która lata świetności miała jakieś siedemdziesiąt lat temu. A może i sto?

Do pokoju wszedł młody mężczyzna, któremu pomiędzy nogami przemknęły dwa koty.
Mężczyzna miał twarz bez wyrazu, regularne rysy i ukrytą pod skórą czaszkę o delikatnie zaznaczonej linii szczęki tonącej gdzieś w burzy jasnych włosów, która zdawała się nie być brodą ale nie mogła być włosami ze skalpu.

Podłoga zatrzeszczała i długa deska biegnąca od futryny przez całą długość pokoju aż do ściany z oknem na przeciwko ugieła się, chwiejąc lekko stolikiem w momencie, kiedy wskakiwał nań jeden z kotów.
Bury kocór w czarne paski, o jasnym podbrzuszu i jasno-szarych paskach na pysku zatrzymał się na krawędzi blatu obierając azymut na mięso przybite do talerza widelcem dzierżonym w suchej ręce Keith'a.
Drugi kot, lekko otyły białas w czarne plamy bez zastanowienia wyskoczył przez okno, chwilę się pokotłował po małym tarasie i zniknął gdzieś na zewnątrz.

Mężczyźni popatrzeli po sobie.

Keith poluzował chwyt widelca, zezwalając buremu pasiakowi przystąpić do uczty. Wstał z prawie słyszalnym bólem wszystkich swoich kości i oparł się na barkach młodszego. Wypluł jadowicie, że jak jeszcze raz wejdzie bez pukania to zwariuje, po czym polecił poszukać "krówki"- białego kota w czarne plamy.

Obaj udali się do kuchni po siatkę, widły i resztę oczywistych przedmiotów do odzyskania kota. Zeszli krętymi i trzeszczącymi schodami pomalowanymi farbą olejną na jasny brąz w dół, wyszli na dwór tonąc w duszącej mgle, która gotowała się w żarze białego słońca.

Keith klnąć jak stary szyper, który dawno nic nie złapał, przeszedł przez żwirową szosę i wzbijając asymetrycznym krokiem kurz stanął przed drzwiami seledynowego domku:

-Halo?! Brajanek znowu wypuścił Hansa na dwór, chyba wskoczył na wasz dach!...
-Już, już...! - dobiegło z środka. Drzwi uchyliły się i ponownie, jak przed chwilą, czmychnął biało-czarny kot, pomykając gdzieś na piętro.
-Jasna kurwa o burej dupie! - wyrzygał staruch widząc jak kot jednym susem wskakuje z szosy w okno, z którego przed chwilą wyskoczył.

Drzwi się zamknęły, a mężczyźni wyszli na środek szosy, obejrzeli się i zobaczyli na balkonie seledynowej chatki wielkiego, szaro-biało-czarnego szczura o odnóżach tarantuli. Na oko miał metr i śmierdział.

-No i kurwa pięknie, ty zjebie. Wracaj do tej swojej pierdolonej matki szmaty Dżesiki, dziwki kurwa burej dupy zasranej kurwa jego pierdolona mać.


- KONIEC -

środa, 9 września 2015

5/6 - 9 - 2015

Poddasze lub strych jakiegoś starego domu.
Żarówka wisząca na kablu rozświetla pomieszczenie: zielony dywan, kufer podróżny, wieszak i jeszcze kilka drobiazgów.

Podchodzi do mnie Janusz, patrzy jak otwieram pudełko z kartami do magica i mi kradnie główny deck.

Upierdliwy koleś, ganiam się z nim aż do obudzenia.
Po drodze przebiegłęm nawet pół plaży nocą, wdeptując w piach kilka par zakochanych.

Oddawaj mi karty chuju!


Koniec.

piątek, 26 grudnia 2014

24/25-12 2014

Ciepłe jesienne popołudnie szybko traciło swój urok na rzecz szarości deszczu i chłodnego wiatru. który rzucał mokrymi liśćmi o chodnik i szyby, tworząc brązową barierę pomiędzy ulicą a post-modernistycznym budynkiem z betonowych płyt i szklanych okien.
Wewnątrz blokowego budynku grupa młodych ludzi przemierzała po kolei salę po sali, korytarz za korytarzem.
Czasem, pomiędzy nudnymi opowieściami na temat wyposażeń i funkcjonalności pomieszczeń oko miało okazję nacieszyć się pstrokacizną kolorowych, drukowanych grafik czy małych form ceramicznych, które jakimś dziwnym trafem zagnieździły się w cynicznie nudnych i jednakowych pomieszczeniach o szaro-białych ścianach, sufitach ze zwisającymi lampami i najbardziej beznamiętnie seledynowych wykładzinach pcv jakie człowiek jest w stanie wyprodukować.
Początkowo wycieczka była cicha i, z grzeczności, nikt specjalnie nic nie mówił poza potakiwaniem i udawanym zachwytem. Teraz było jednak inaczej, mijał trzeci kwadrans i bez żadnego skrępowania toczyły się dyskusje o wyższości kawy jednej firmy nad drugą, albo o tym dlaczego trampki to najlepsze obuwie (zanim człowiek się nabawi artretyzmu oczywiście).
Korpulentna blondynka o pucułowatej twarzy, spoconym czole i ustach agresywnie czerwonych wymachiwała ekstatycznie ręką ściskając plik papierów i notatek, i opowiadając o tym jak to ten czy inny profesor wyprowadził tego czy tamtego studenta z okowów własnych ograniczeń. Nikt nie słuchał, a wycieczka szła powoli dalej, aż do dużej sali z projektorem.
Ów sala przypominała kino: czarne ściany i sufit, malutka scena-podest nad którą górował biały prostokąt na którym za pewne projektor zakupiony za dotacje unijne wyświetli "wyśmienite prace" (wymęczone "gówno" jakichś dobrze sytuowanych dupolizów na smyczy wykładowcy).
Wszyscy ludzie tworzący wycieczkę zaczęli siadać na laminowanej wykładzinie, i nie przerywając rozmowy, pominęli fakt, że projekcja się zaczęła. Powoli jednak, wraz z coraz agresywniejszymi prośbami o ciszę, spokój na sali nastał.

Przeleciało kilka slajdów, jakiś facet o głosie namiętnym jak skorupa małża, wypluwał w mikrofon słowa masturbując się werbalnie nad tym, co sam mówi.
Pułap górnolotności wywodu i ilość dygresji doprowadziły by lód do wrzenia, a przeciętnego słuchacza do próby odrąbania głowy mówcy jednak odległość, ilość osób i konwenans oraz postawa moralna znalazły ujście dla emocji w bardziej kreatywny sposób.
Odwróciłem się i wyciągnąłem z torby notatnik i czerwony długopis po czym nakreśliłem na kartce kilka liter...


czwartek, 25 września 2014

16-24/ 09 2014

Dobra bo miałem mega, ale to bardzo mega dziwny sen którego fragmenty przerobię na krótkie opowiadanie oraz wczorajszy sen, który był również osobliwością...

A teraz uwaga! pierwsze erotycznie senne opowiadanie pod tytułem "Ta kotka ma centki w niestosownych miejscach"

Dochodziła godzina 3 nad ranem i wszyscy goście byli już znużeni zabawą. O ile jeszcze kilka osób podrygiwało w rytm zeszłorocznych hitów muzyki popularnej, o tyle gro odwiedzających mieszkanie leżało teraz na kanapach, krzesłach fotelach czy stołach dopalając papierosy, dopijając drinki lub nie kryjąc się, dopuszczając się czynów gorszących w kącie za drzewkiem cytrynowym albo w toalecie.

Emma leżała na kozetce patrząc się na swoje długie i smukłe nogi. Trzymając drink w lewej dłoni i papierosa w prawej, otumaniona nocną zabawą i alkoholem, oszołomiona rozejrzała się dookoła:
nudne kremowo-żółte ściany z bezosobowymi obrazkami z ikei, plakatami z panoramą Nowego Jorku oraz roześmianym portretem Marylin Monroe. Szary dywan na ciemnej podłodze pokrytej panelami lub parkietem. Głośna muzyka.
Na plażowym krześle obok leżała odwrócona plecami jakaś szatynka w czerwonej koszuli w kratkę i obrzydliwie głośno-seledynowych majtkach.
Znowu ta głośna muzyka...
Emma znowu popatrzyła na swoje nogi.
Cholernie zgrabne nogi i jakąś dłoń o dobrze wypiłowanych, czerwonych paznokciach jak z kreskówki, która opuszkami palców gładziła wewnętrzną stronę lewego uda...
Dziewczyna podniosła wzrok i zobaczyła parę ostrych, prawie kocich oczu o zadartych kącikach.
Bystre, żywo zielone tęczówki wydawały się jakimś surrealistycznym omenem.

Macantka była bardzo młoda, miała najwyżej dwadzieścia lat. Była ubrana w żenująco kiczowe body, centkowane niczym dziki kot, czarne kabaretki i w komplecie do body, futrzane, kocie uszka na opasce.
Ciemno-kasztanowe włosy ścięte na okrągło i mocno wymalowane na czarno powieki powodowały, że wyglądała jakby ją ktoś żywcem wyrwał z przed pięciu dekad.
Małe i wąskie wargi, w parze do paznokci, pokryte były dziką czerwienią, która zwłaszcza nad ranem, wydawała się być wciąż gorącą krwią.

Emma zacisnęła udami dłoń, która zbliżyła się niebezpiecznie blisko jej krocza.
Kolejny raz spojrzała na swoje nogi i tym razem zdumiała się, spostrzegając dziwne wzory na swoich udach i łydkach. Były to, a jakże!, kocie centki, pręgi i pasy układające się w niezrozumiałe linie nie wyżej jak 3/4 długości uda.

Obmacująca dziewczyna przybliżyła usta do krawędzi kieliszka i wysuwając raz za razem języka zaczęła wylizywać jak, kociak blado zielony w kolorze drink. Jęczała przy tym namiętnie gdyż jedną dłonią dobierała się do krocza Emmy, a drugą, wykonywała mocne ruchy po własnym łonie.

Emma odwróciła i oparła głowę na oparciu kozetki. Świat przestał mieć znaczenie. Zasady przestały obowiązywać, a kolejna para dołączyła do lekko rozproszonej orgii.


A teraz sen:

Purpurowo-czarne niebo nad plażą i poszarpane fragmenty różowego dysku słońca wynurzającego się znad horyzontu sygnalizowały dziwną porę doby, która mogła być jednocześnie wschodem jak i zachodem Słońca.
Ciemnobeżowy piasek szeleścił pod stopami kiedy wraz z dwójką bliżej nieokreślonych przyjaciół kierowałem się w stronę osamotnionej resztki domu- dwóch skrzyżowanych ścian i kilku rozrzuconych cegieł.
Usiedliśmy w środku, otworzyliśmy piwo, wino i cydr, i zaczęliśmy rozmawiać.

Nagle dostrzegłem, że w ścianie lasu otwierają się jakby drzwi z których z jękiem wychodzi rozpuszczający się gigantyczny krab w cylindrze. Obserwujemy w milczeniu jak stworzenie sunie w kierunku morza, w którym szybko niknie z sykiem jaki towarzyszy każdemu rozgrzanemu tworzywu zanurzonemu w wodzie.

Wstaję i bez chwili wahania wchodzę do "środka".
Las się pali. Płonie każdy krzak i każda gałąź.
Nieopodal wejścia jest identyczna ruina, do której podbiegam i wyglądam przez pusty otwór po oknie.
Kilka metrów ode mnie widzę wielkiego, pluszowego misia-przytulankę w brytyjskim kasku okopowym z pierwszej wojny światowej i karabinie w jednej z łap.
Wyczuł mnie i kieruje się w moją stronę.
Słyszę jak moi towarzysze wołają mnie, uciekam do nich.
Podbiega do mnie jakaś dziewczyna w zimowym palcie z futrzanym wykończeniem i pomponami: "Patrz patrz!" krzyczy "przyszła dostawa!" i wykłada przede mną karton po owocach, a tam, wojskowe spodnie. Bojówki.
Wyciągam jedną parę, ale to nie to. Sięgam po kolejną i mam:
-Patrzcie! to są właśnie moje spodnie!
-Przecież masz takie same na sobie. Nie rozumiem twojego zachwytu- mówi ktoś z oburzeniem
-Tak, pozornie masz rację, ale przyjrzyj się! -podaję spodnie i każdy je dotyka dłonią- są pokryte gumą! Teraz wygram z ogniem i misiem! -podbudowany dostawą i pomrukiem zachwytu moich towarzyszy, wchodzę w płonący świat wewnątrz lasu. Ogień mnie nie parzy więc biegnę na miśka i z wyskoku kopię go w pysk. Zaskoczony stwór chwieje się i pada na plecy szybko łapiąc ogień i zamieniając się w hałdę rozżarzonego śmiecia. Pożar się kończy i wstaje nowy dzień.
Moi przyjaciele przybiegają do mnie i wiwatując, ściskają mnie z twarzami pełnymi łez i uśmiechu.

Koniec

*był jeszcze jeden sen ale dotyczy on osoby, której właściwie nie znam, więc zachowam go dla siebie.

środa, 3 września 2014

02/03 - 09 - 2014

Dawno nic nie było, cóż, bywa.

Jadę tramwajem. Jest wczesne lato, godzina między 9 a 10 rano.
Postrzępione plamy światłą tańczą po drewnianej podłodze, rozglądam się dookoła:
tramwaj jest dosyć stary, wygląda jak z lat 40- wnętrze wykończone drewnem o ciepłej, prawie czerwonej barwie. W środku siedzi kontroler biletów ubrany w granatowy mundur z jasnymi guzikami i niską czapką z lakierowany, czarnym daszkiem. Po przeciwnej stornie do mnie siedzi jakaś starsza kobieta z koszykiem.
Wyglądam przez okno.
Dawno temu zniszczone miasto jest kompletnie zarośnięte przez chwasty, trawy i krzaki z pośród których czasami wystaje fragment betonowej konstrukcji, czasem przebija się resztka jakiegoś graffiti.

Dojeżdżam do stacji. Jest to dawny peron kolejowy, wygląda jak wyrwany z katalogu o sztuce art noveaux- roślinne ornamenty, dużo szkła spiętego metalem.
Na peronie czeka na mnie kobieta w średnim wieku ubrana w lekki, beżowy płaszcz, czarne lakierki i czerwony, moherowy beret. Prowadzi mnie przez korytarz podziemny, następnie ulicami do jakiegoś blokowiska.

Wszystko co tylko stworzył człowiek jest spowite zieloną firanką bluszczy, krzaków i roślinności błyszczących swą soczystością w świetle słońca. Liczni pracownicy ubrani w staromodne kombinezony, przywodzące na myśl XIX wiek, walczą by oczyścić mury i samochody z flory, która najwidoczniej co noc próbuje zabrać z powrotem cały teren pod swą opiekę.
Ludzie nie są tu panami jak dawniej. Trzeba walczyć o każdy skrawek asfaltu czy chodnika.

Kobieta bez słowa doprowadza mnie do klatki, wprowadza mnie do windy i jedzie ze mną na ostatnie piętro do mieszkanie gdzie znajduje się "baza".

Czysty i przepełniony różnymi zapachami pokój nie ma wyraźnego podziału na kuchnię czy sypialnie, jest to przestrzeń wypełniona dywanami, poduszkami i łóżkami, i przywodzi na myśl loże maharadży pośrodku której, przy wyjściu na balkon, leży zgrabna dziewczyna wpatrzona w wziernik lunety.
Tajemnicza kobieta w płaszczu nastawia wodę po czym wychodzi z mieszkania mówiąc coś w nieznanym mi języku.
Siadam obok dziewczyny, która przez kolejne kilka minut w bezruchu przygląda się w to, co dzieje się na dachu budynku na przeciwko.
Budynek ten jest prawie kompletnie zarośnięty ale widać, że to typowy wieżowiec z płyty na którego dachu znajduje się lądowisko dla helikopterów oznaczone wielką czarną literą "H".
Kładę się koło dziewczyny na stercie poduszek i sięgam po leżącą obok lornetkę i obserwuję w milczeniu jak, najpierw, na dach wchodzi tajemnicza kobieta, a po chwili jak podlatuje po nią helikopter i zabiera ją w bliżej nieokreślonym kierunku.

Dziewczyna obok mnie przeciąga się, kładzie na boku popierając głowę na lewej ręce i uśmiecha się sennie.
Przyglądam się jej. Właściwie gapię się na nią i jej ciało.
Ma jasne, bardzo gęste blond włosy z przystrzyżoną na równo grzywką. Lekko dziecięca, owalna twarz na której znajdują się dość blade usta wykrzywione w zadziorny uśmiech, ciemne oczy i lekko zadarty, mały nos obsypany piegami.
Biała koszulka z wysokim kołnierzykiem opina jej drobne piersi, załamuj się lekko na tali i tylko nieznacznie graniczy z kremowymi majtkami. Nie jestem pewien czy to majtki czy może dół od bikini ale zostaje przyłapany na zwyczajnym gapieniu się. W całości wygląda jak wyrwana z lat 60. Wygląda tak dobrze, że nie jestem w stanie się skupić na czymkolwiek innym poza jej fizycznością. Jej prosta uroda jest ascetycznie piękna i pobudzająca. Wiem, że mam coś ważnego do zrobienia ale tylko patrzę się jak na czworakach podchodzi do mnie i siada mi między nogami.
Opieram się plecami o łóżko, nogi przed chwilą miałem złożone po turecku ale teraz niemalże na moim kroczu siedzi pachnąca morzem i kwiatami blondynka o magnetycznej aurze.

Bawi się mną, śmieje, kokietuje i flirtuje, a ja walczę sam ze sobą, z moim ciałem. Z jej ciałem.
Pyta się mnie o coś, uśmiecha się i przytula jakby nie widziała mnie długi czas. Nadal nie wiem kim ona jest ale ją znam.
Przytulam ją.
Czuję jak jej drobne piersi przyciskają się do mojej klatki piersiowej. Oplata swoje ręce i nogi wokół mnie.
Nie ważne czy jest diabłem, bogiem, duchem czy wiedźmą, nie chcę żeby ten pocałunek się kiedykolwiek miał skończyć ale wiem, że zaraz to nastąpi bo inaczej się zwyczajnie uduszę.
Łapię głęboki wdech gdy dziewczyna przytula mnie i szepcze mi do ucha:
-Marie bardzo mi pomogła, wiesz? Opiekowała się mną kiedy nie było cię tutaj - czułem lekki wyrzut w jej głosie, wyrzut który zamaskowała uśmiechem.
Wiem, że to sen. Zaczynam się trochę denerwować bo nie umiem się zdecydować czy chcę się z nią kochać, czy chcę z nią rozmawiać czy przytulać i napawać cudownością jej ciała i obecności.
Wiem, że to jest tylko sen.
Mówię jej, że nie wiem co zrobić, że jestem skołatany całą sytuacją, że mam ochotą na wszystko ale jest za mało czasu, a ona się tylko ze mnie śmieje i mnie przytula. Pociesza mnie.

Słońce zaczyna powoli zachodzić.
Niebo z różowego zaczyna być czerwone. Morze lasu zza okna przybiera brunatną barwę. Czajnik od dawna syczy i pluje gotującą się wodą ale ja tylko wyciągam ręce do niej  i płaczę:
-W innym świecie mogłam zabić milion ludzi, mogłam umrzeć, zdobyć sławę ale zamiast tego siedzę tutaj i patrzę jak się rozklejasz- zaśmiała się serdecznie- chyba jestem idiotką, że właśnie tutaj się z tobą spotkałam.
-Czy to tylko sen? Mam wrażenie, że już nigdy się nie spotkamy, a ja tak bardzo chcę cię oglądać, rozmawiać z tobą.
-Mmm, to zależy... Powstrzymaj mnie przed śmiercią to będę twoją. Na zawsze.
-Ale jak? Nie rozumiem. To tylko sen, po co mi dajesz zagadkę? Przecież jutro wieczorem będziesz leżeć tutaj z karabinem snajperskim i będziesz zabijać! Co mogę zrobić?
Ale nie odpowiedziała nic tylko znowu się uśmiechnęła i mnie pocałowała trzymając moją twarz w dłoniach.

Nie chcę się budzić ale się budzę. Sen przypomni mi się kilka godzin później.
Tak bardzo nie chcę mieć depresji, nie chcę spędzić kolejnego dnia w świecie, w którym nie umiem walczyć, ale to jest właśnie jawa.

Ten kawałek idealnie oddaje moje odczucia nt. tego snu.

sobota, 15 marca 2014

14/15-03-2014

Miałem pewne opory przed streszczeniem dzisiejszego snu bo to czysta pornografia, że dawno mi się nic tak konkretnie nie śniło to niech będzie.

Wszystkie imiona i postacie są efektem mojej podświadomości. Jeśli jakieś motywy były wielowarstwową plechą zdarzeń rozbiłem je na czynniki pierwsze, ułatwiajac sobie narrację.


Bliżej nieokreślone miasto, część o naleciałościach dawnej industrialnej świetności obecnie brudne i podupadające.
Idę przez metalową kładkę zawieszoną pod sufitem niskiej hali targowej, ponad dachami kontenerów i boksów handlowych. W dole jest mały ruch. Kilka otwartych sklepów niespecjalnie nęci asortymentem pojedyńcze zagubione dusze, które raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby i możliwości zaspokojenia tej konsumpcyjnej siły nabywczej przybyły do tego miejsca.
Metalowa kładka jest solidnie umocowana systemem metalowych linek i stelaży.
Idę w towarzystwie dwóch młodych kobiet: drobnej blondynki i szczupłej brunetki.
Blondynka jest ubrana w jasną koszulę, dżinsy i tenisówki. Jej twarz ma regularne rysy ale nie da się powiedzieć żeby była ładna lub chociaż urocza, ale ma zdecydowanie przenikliwe spojrzenie, które ratuje ją przed byciem brzydką. To, oraz długie i zadbane włosy oraz wypielęgnowane dłonie z fantazyjnie wymalowanymi paznokciami o absolutnie niepraktycznje długości.
Brunetka natomiast ma fantastyczną figurę- zgrabna pupa i długie nogi opięte są w czarne, lateksowe spodnie. Pełny biust i płaski brzuch, delikatne ramiona, równie zadbane jak w przypadku blondynki dłonie ale z czerwonymi paznokciami w kształcie migdału. Bardzo długie, prawie czarne włosy podskakują z każdym krokiem. Cała lekko podskakuje przez bardzo wysokie, czarne szpilki, które wybijają się cienkiej blasze kładki.
Prawdziwym mankamentem urody brunetki jest koszmarny makijaż, który ogranicza się do jażeniowo-różowej szminka na dość szerokich wargach, które wyglądają prawie komicznie.
Dochodzimy kładką do tarasu piętra i przechodzimy koło kilki pustych boksów wyglądających jak pomieszczenia biurowe. Blondynka otwiera jedne z drzwi i we trójkę wchodzimy do środka.
Wnętrze tego boksu jest wyposażone w jedno brunatne biurko, skórzane, obrotowe krzesło biurowe i metalowej szafki na dokumenty.
Opieram się tyłkiem o biurko, a przede mną klęka brunetka, rozpina mi rozporek i zaczyna lizać i całować mojego penisa. Mimo oczywistej reakcji mojego ciała chce mi się śmiać- komiczny róż szminki jaki wybrała jest niemożliwy do przeskoczenia, a teraz dodatkowo, włożyła czarne okulary przeciwsłoneczne.
Ta niepoważna dla mnie sytuacja trwa kilka minut do czasu, kiedy znudzona blondynka kopie brunetkę i mówi, że "czas się zbierać". Brunetka jest zakłopotana i robi minę, jakby właśnie coś zawiodła, zrobiła coś źle i odniosła porażkę, i faktycznie tak było bo, czegokolwiek się spodziewała, nie udało jej się.
Schowałem oblepionego krzykliwie różowym kolorem penisa do majtek lekko zawiedziony, że właściwie nie stało się nic interesującego.

Przed halą, na słonecznym placyku koło śmietników, stał duży biały mercedes dostawczy, którego tablica rozdzielcza i reszta wnętrza były składem śmieci, papierków bo batonach i dokumentów dostawczych.
Mężczyzna do którego zwracam się per "wujek" grzebie coś w kablach, to wyjmuje przednią szybę, to wrzuca coś w przestrzeń ładowni, to znowu coś szuka pod fotelem kierowcy i tak w kółko. Pomagam mu nie mając zielonego pojęcia o co w tym wszystkim chodzi do momentu, kiedy jakaś stara, zrzędliwa baba o jastrzębio haczykowatym nosie nie zaczyna wszystkich pouczać, jak w ogóle powinno się sprzątać samochody ciężarowe i dostawcze, jeśli w środku są dokumenty tranzytowe. (tutaj zaczyna się psychodela)
Wychodzę z piwnicy z wiadrem szczurów, które znikają na słońcu, rzucam arbuzem w kobietę a rozbawiony "wujek" podjeżdża duża lorą holowniczą, podłącza łańcuchy i linki i wciąga nieprzytomną kobietę na samochód i krzycząc do mnie odjeżdża:"Karol! Milion dollarów! chłopie! niesamowite!"
"Nareszcie!" mówię sam do siebie, wyciągam zaślepkę w suficie samochodu nad miejscem pasażera, wychylam się przez dziurę po przedniej szybie i z mojej lewej strony, z samego narożnika tuż przy słupku wspornikowym dachu otwieram kolejną skrytkę, z której wyciągam wymiętolony banknot pięćdziesięcio złotowy.
Ześlizguję się po masce na beton i stwierdzam, że przeleciałbym tamtą blondynkę.

Koniec